Miejsca:

Chiny (23) Kambodża (2) Katar (3) Tajlandia (6)

wtorek, 3 grudnia 2013

Bangkok - dzień pierwszy i chwilowo ostatni

Po nocy w autobusie dojeżdżamy do Bangkoku. Autobus VIP nie był tym razem aż tak zaskakująco luksusowy, jak poprzednio, siedzenia były troszkę ciaśniejsze, wnętrze bardziej zużyte i w ogóle jakoś tak trochę mniej VIPowsko się czuliśmy, ale wciąż to nieco lepiej niż zwykły autokar.
Zostawiamy bagaże w przechowalni i wyruszamy w miasto. Po wyjściu z dworca osaczyły nas dziesiątki taksówkarzy namawiających, by to z nimi opuścić to miejsce. Ci w okolicy dworca byli jednak zbyt "rozpuszczeni" więc podjęliśmy decyzję o opuszczeniu stacji na nogach i łapaniu taksówki kawałek dalej, skąd udaliśmy się w okolice Khao San Road.
Było jeszcze bardzo wcześnie, więc ulica nie tętniła życiem tak, jak byśmy się tego spodziewali, wyruszyliśmy więc na dalszy spacer ulicami miasta.

W Bangkoku nowoczesne dzielnice mieszają się ze slumsami, restauracje z zapachami ulicznych straganów z jedzeniem, eleganckie hotele z zapyziałymi hostelami. Witamy w mieście kontrastów, którego niemal każdy fragment skrajnie różni się od pozostałych...






Do wyboru, do koloru... ;-)


Znaczków Mercedesa nigdy za wiele... ;-)



Najbardziej "zapyziałe" fragmenty miasta są zwykle ulokowane pod mostami i wiaduktami - niezabudowane przestrzenie przyciągają biedniejszych do rozstawiania swoich straganów. W tych miejscach nierzadko trzeba wstrzymać oddech, bo unosząca się woń jest trudna do wytrzymania, biega tu mnóstwo bezpańskich zwierząt, a śmietniki bywają pełne damskich torebek...




Bangkok, w całej swej niezwykłości, posiada jeszcze jedną interesującą cechę. Miasto to znalazło swoje miejsce w Księdze Rekordów Guinessa jako posiadające najdłuższą nazwę na świecie. Pełna nazwa Bangkoku to Krung Thep Mahanakhon Amon Rattanakosin Mahinthara Ayuthaya Mahadilok Phop Noppharat Ratchathani Burirom Udomratchaniwet Mahasathan Amon Piman Awatan Sathit Sakkathattiya Witsanukam Prasit, co oznacza: 
Miasto aniołów, wielkie miasto [i] rezydencja świętego klejnotu Indry [Szmaragdowego Buddy], niezdobyte miasto Boga, wielka stolica świata, ozdobiona dziewięcioma bezcennymi kamieniami szlachetnymi, pełne ogromnych pałaców królewskich, równającym niebiańskiemu domowi odrodzonego Boga; miasto, podarowane przez Indrę i zbudowane przez Wiszwakarmana.



Trochę bardziej luksusowe otoczenie, ładniejsza pogoda i chwila przedrzeźniania się nawzajem :-D



Swoje Sala Phra Pum ma nawet McDonald's! A duchy karmią... hamburgerami i Coca-Colą ;-) I to nie jest dowcip ani fotomontaż, w końcu duszkom też czasem należy się trochę fast-food'u.


Pan bardzo efektownie operował garnkami, dynamicznie przelewając ich kolorową zawartość i wykonując przy tym specyficzny taniec...



I kolejne stoisko z darami dla mnichów - każdy znajdzie coś dla siebie...










Niemal na każdym kroku natknąć się można na panie nawlekające kwiatki i sprzedające wieńce, którymi potem dekoruje się wszystko, co możliwe - od świątyń i Sala Phra Pum począwszy, a na samochodach i tuk-tukach skończywszy.



To nic, że sprzedaję owocki i patrzą na mnie tłumy - zadbać o fryzurę można przecież wszędzie ;-) Grzebyczek zawsze pod ręką.




Po południu trafiliśmy przypadkiem na duży targ z elektroniką - oprócz tego, że mnogość dostępnych tam podróbek nie ma granic, można na nim zlecić naprawę praktycznie wszystkiego. A Tajowie siedzą i naprawiają, nawet na środku chodnika... :-)




Przez targ z elektroniką i inne stragany, w końcu trafiliśmy do centrum handlowego. Chcieliśmy zakończyć dzień jakimiś okazyjnymi zakupami, ale jakoś nic nie przykuło naszej uwagi na tyle, by to kupić. No, może oprócz Yoobao - power banku na targu z elektroniką, który wydawał się być oryginalny i w bardzo atrakcyjnej cenie... A poza tym to chińska marka, kto by się więc spodziewał, że ktoś by mógł podrabiać Chińczyków...



Taki żarcik. Rozbawieni wszechobecnym do tej pory nawoływaniem "One dollaaaaaar!", "Taxi!", "Tuk-tuk" itp. przez chwilę rozważaliśmy zakup megafonu, żeby nie odstawać od tubylców. Ot tak, żebyśmy się nie pogubili :-)




Ostatnia motoryzacyjna ciekawostka na dziś: wszechobecne Hello Kitty - nie pierwsze i nie ostatnie, jakie widzieliśmy! Musi ciekawie wyglądać na zdjęciu z fotoradaru :-P


Tym miłym akcentem nasz dzień w Bangkoku dobiegł końca, wracamy na dworzec i czekamy na autobus w kierunku Krabi... Na Dworcu czeka nas jeszcze jedno ciekawe doświadczenie: podczas pobytu w poczekalni, o godzinie 18:00 nagle wszyscy wstali bądź zatrzymali się w miejscu i zaczęli śpiewać hymn. Nikt nie chodził, dworzec zatrzymał się całkowicie na kilka minut. Tajowie są bardzo oddani swojej Ojczyźnie.

Autobus ponownie był "VIP", tym razem jednak nazwa była zdecydowanie naciągana... Było ciasno, brudno, niewygodnie. Nie było podnóżków. Trzeba chyba zwracać uwagę na to, jakiego przewoźnika się wybiera... Ale daliśmy radę - po chińskich pociągach żaden środek transportu nie jest nam straszny... ;-) 

piątek, 26 lipca 2013

Pożegnanie z Chiang Mai i parę słów o świątyniach

Ostatniego dnia w Chiang Mai postanowiliśmy pozwiedzać tutejsze świątynie. Jest ich mnóstwo i właściwie większość z nich nie różni się specjalnie między sobą. Udało nam się natomiast trafić na coś w rodzaju buddyjskiej mszy:



Dziesiątki młodych mnichów z przodu, a za nimi tłum tubylców przemieszanych z turystami. Ciekawe doświadczenie, choć trwało dosyć krótko, bo trafiliśmy chyba na sam koniec.

Przy każdej świątyni, jak i w wielu innych miejscach w całej Tajlandii natknąć się można na kapliczki Sala Phra Pum.


Tajowie wierzą, że jeśli zapewnią duchom ich własny kąt i będą o nie należycie dbać, uchroni ich to od nieszczęść.
Dary zwykle są otwarte, tak aby duchy nie miały problem ze skorzystaniem z nich. Ołtarzyki zazwyczaj przypominają domek, a darów rzeczywiście ubywa - jednak w dużej mierze przyczyniają się do tego tłumnie przybywające na ucztę owady. Dary są jednak codziennie sprzątane i wymieniane na nowe, tak aby zawsze przy ołtarzyku panował porządek, dostatek i ładny zapach.

Niektórzy cudzoziemcy biorą je za ołtarzyki Buddy, wymyślne karmniki dla ptaków lub za modele szczególnie czczonych świątyń. Najbliżsi prawdy są ci ostatni. Siedziby, które Tajowie wznoszą dla duchów, są bowiem ustawioną na niewysokim słupku miniaturką wihary – tego budynku w kompleksie świątynnym, w którym mnisi składają ślubowanie. W nim znajduje się też największy posąg Buddy i tam również najtłumniej gromadzą się wierni – by złożyć mu hołd. W przypadku kapliczek dla duchów chodzi jednak o hołd innego rodzaju, można nawet powiedzieć – o zabarwieniu pogańskim. Tak już bowiem jest, że buddyzm w swej tolerancji przygarnia niektóre praktyki animistyczne i żyje z nimi w harmonii i zgodzie.
Domek dla duchów jest jak kamień węgielny. Inauguruje każdą budowę, bez względu na jej rozmiar i przeznaczenie. Gdy tylko powstaną wykopy pod  fundament, mnich buddyjski błogosławi i poświęca teren. Wkrótce – w terminie wskazanym przez gwiazdy, co jest dla odmiany wpływem hinduistycznym – przystępuje się do instalacji domku dla duchów. Każdy hotel, fabryka, dom towarowy, apartamentowiec, willa czy zwykła chata muszą mieć własny azyl dla duchów, w przypadku rezygnacji z jego urządzenia można się bowiem spodziewać wszelkich możliwych nieszczęść. Złe lub dobre duchy danego miejsca, bądź dusze jego poprzednich właścicieli, potrzebują własnego kąta. Pozbawione go będą nawiedzały ludzi w ich nowej siedzibie. Najgroęniejsze są dusze dzieci oraz osób zmarłych gwałtowną śmiercią. Z niewytłumaczalnych powodów uważa się, że najzłośliwsze duchy są rodzaju żeńskiego.
Zakłócając spokój duchom, należy je ułagodzić, przeprosić za najście złożeniem stosownych ofiar. Nie są one wyszukane – na ogół owoce, ryż, kawałek kurczaka, wieprzowiny, koniecznie woda. Poza tym porcelanowe figurki zwierząt, słoni i koni do przejażdżek, bawołów i świń do gospodarstwa. I oczywiście kwiaty, dużo jak najmocniej pachnących kwiatów. Prócz zwykłych bukiecików są to pracowicie wiązane girlandy z samych płatków, niekiedy artystycznie komponowane festony, którymi drapuje się podnóże i spowija słupek platformy. Obowiązkowe są trociczki oraz świeczki, których płomyki oświetlają drogę odmawianych modlitw.
Domki różnią się między sobą nie tylko rozmiarami i materiałem budowlanym (beton, drewno), ale też wystrojem architektonicznym i ornamentyką. Często zajmują spore placyki, ogrodzone łańcuchem, murkiem lub ażurową balustradą, mają wokół ogródki, zdobioną bogato kolumienkę pod platformą, obwiązuje się je nadto szkarłatnymi i żółtymi szarfami. W szarej, obwieszonej paskudnymi lianami napowietrznych kabli, dyszącej wyziewami spalin dżungli wielkiego miasta, błyszczą niczym orchidee na trzęsawisku. Na wsi, pośród drewnianych, otoczonych bujną zielenią domostw, wyglądają znacznie skromniej i naturalniej. 
- źródło: National Geographic 

Ciekawym zwyczajem w buddyjskich świątyniach są też dary dla mnichów. Ponieważ nie godzi się wręczać im pieniędzy, gotowe zestawy różnych rozmiarów z przedmiotami codziennego użytku (papier toaletowy, pasta do zębów, papierosy, szaty itd...) można kupić niemal wszędzie: w świątyniach, supermarketach, na straganach, w kioskach czy specjalnych sklepikach.


Czasami można zaobserwować też swoisty "recykling" powyższych darów - zdarza się, że nie są one wcale rozpakowywane, tylko po wręczeniu zbiorczo wracają na swoje pierwotne miejsce w kąciku, w którym można je kupić.

Odchodząc trochę od wątku świątynnego, w Chiang Mai natknęliśmy się na parę ciekawych "wynalazków". Jednym z nich były lody w chlebku ;-)
Tutejszy chleb nie należy do najsmaczniejszych, jest raczej sztuczny i gumowy, w smaku zbliżony do jeszcze bardziej sztucznej wersji naszego chleba tostowego, ale tak oryginalnej formy sprzedaży lodów w "gałkach" jeszcze nie widzieliśmy. Sprzedawczyni ma coś na kształt gigantycznego termosu na kółkach, i ze środka "wyławia" gałkownicą lody. Nic dziwnego, że przechowuje je w takiej formie, bo w tych upałach chwilę po zakupie lody ekspresowo topnieją...



Na każdym kroku można się tu też natknąć na ciekawe formy ozdabiania samochodów, od miniaturek Sala Phra Pum wewnątrz, poprzez oprawki na tablice rejestracyjne "Hello Kitty", po tak szalone eksperymenty, jak poniższy:


Nie tylko samochody są tu tak bajecznie kolorowe, można też spotkać równie ciekawe... pająki (poniższy okaz pająka Argiope keyserlingi przytrafił się o dziwo w środku miasta, a nie w dżungli, w której dopiero spędziliśmy kilka dni).


Na koniec dnia udaliśmy się po raz kolejny na autobus nocny VIP, tym razem w stronę Bangkoku, by spędzić tam dzień i wieczorem wyruszyć na południe, w kierunku Krabi...

czwartek, 25 lipca 2013

Rozczarowania wokół Chiang Mai

Do centrum Chiang Mai dotarliśmy wieczorem, ku uciesze żeńskiej części ekipy w czasie słynnego Night Market. Niestety, poszukiwania miejsca do spania i inne drobne perypetie sprawiły, ze dotarliśmy na targ w czasie, gdy większość stoisk już się zwijała. Pochodziliśmy więc chwilę i wróciliśmy do hostelu, by zregenerować siły na kolejny dzień.



Następnego dnia w planie mieliśmy odwiedziny u długoszyich kobiet. Po dotarciu na miejsce i opłaceniu wstępu w wys. 500 BTH/os. czekało nas niemałe rozczarowanie, gdyż zapłaciliśmy za wstęp do straganów z pamiątkami, w których owe długoszyje kobiety sprzedawały. Ot, Long Neck Karen Village.



Oczywiście same kobiety są bardzo uprzejme, chętnie rozmawiają i pozwalają się fotografować :) Można dowiedzieć się od nich sporo ciekawych rzeczy na temat ich długoszyjej tradycji, jednak trzeba dużo pytać bo są zwykle bardzo nieśmiałe i same z siebie ani się nie odzywają, ani tym bardziej nie opowiadają. Chyba nie jest im w smak, że przerobiono ich wioskę na turystyczną atrakcję i kazano siedzieć na straganach.


Można sobie też zrobić zdjęcie z atrapą obręczy, a właściwie to można taką atrapę kupić na pamiątkę, ale ja zrobiłam sobie tylko zdjęcie ;) Atrapa to tylko przednia połówka całości i przyznam szczerze, że nawet takie coś nie jest w żaden sposób wygodne. Jak chodzi o wrażenia, można by było to porównać do kilogramowego kołnierza ortopedycznego...



Owszem, długie szyje naprawdę robią wrażenie, jednak cała otoczka w postaci straganów psuje efekt poszukiwaczom ciekawych i niezdeptanych butem turysty zakamarków. Na szczęście zaproponowałam, żeby przejść cichaczem między straganami na "zaplecze" - i tam udało nam się faktycznie zobaczyć namiastkę tego, jak żyje plemię, kilkoro dzieci kąpiących się w beczkach itd...




Obręcze na szyjach zawija się, raz na jakiś czas dodając kolejne okręgi. Na tyłach straganów, w domkach tubylców, znaleźliśmy taką właśnie "zdemontowaną" (lub jeszcze nie "zamontowaną") obręcz. Waży naprawdę dużo i chyba nie jest łatwo to zawinąć... Nie wiemy jednak, dlaczego ten egzemplarz znajdował się poza szyją właścicielki ;-) Z tego, co zdążyliśmy się dowiedzieć, zwykle się ich nie zdejmuje, a kolor metalu sugeruje, że mogła nie być jeszcze używana (używane ciemnieją).



W ogólnym rozrachunku - warto zobaczyć, ale spodziewaliśmy się większych fajerwerków: proporcja (niedostępnego zresztą dla zwiedzających) zaplecza do ilości straganów była zdecydowanie rozczarowująca, a owym "zapleczem" przypadkiem wydostaliśmy się z całej wioski, więc teoretycznie w ten sam sposób można by było bez trudu wejść nie przepłacając przy prowizorycznej (i, jak już nas życie nauczyło, niekoniecznie oficjalnej) bramce 500 BHT z niewątpliwą prowizją dla taksówkarza, któremu swoją drogą zapłaciliśmy za dojazd. Cała atrakcja w obecnej formie na pewno nie jest warta tak kosmicznej ceny...

Po długich szyjach wybraliśmy się do Tiger Kingdom pobawić się z tygrysami, ale i tu czekało nas kolejne rozczarowanie. Oglądając przez barierkę to, co dzieje się wewnątrz zrezygnowaliśmy z wydatku kolejnych 1000 BTH/os. na tygrysi "cyrk" w nadziei, ze unikniemy podobnego rozczarowania odwiedzając pod koniec wyjazdu świątynię tygrysów w Kanchanaburi. Śnięte tygrysy podjudzane do zabawy przez trenerów niezbyt interesowały się turystami, którzy siedzieli w ich klatkach. Zero wybiegu, tylko kraty i zabawki. Ogólnie nic specjalnie ciekawego i chyba żadna szczególna przyjemność - zarówno dla ludzi, jak i dla tygrysów.


Na koniec myśleliśmy, że naszą potrzebę zobaczenia czegoś naprawdę super zaspokoi farma motyli, ale i ona nie zrobiła na nas szczególnego wrażenia. Być może ze względu na porę roku na farmie latało raptem kilka niewielkich motyli na krzyż, a jedyny motyl, jaki usiadł na Tomka nodze zrobił to poza farmą ;-P
Ogólnie motylki ładne, ale na tyle mało, że nie robiło to większego wrażenia.


Zniechęceni nieco wróciliśmy więc do Chiang Mai, gdzie tym razem udało nam się w końcu zdążyć na nocny targ i obejrzeć go w miarę dokładnie. Ku naszemu kolejnemu rozczarowaniu i zaskoczeniu, na nocnym targu rozpieszczeni turystami tubylcy nie chcą się w ogóle (!) targować.
Mimo to chłopaki decydują się na zakup spodni w pierwszej cenie, a cała transakcja kończy się uśmiechami i napiwkiem dla sprzedawcy w postaci polskiego cukierka ;-)


Wracając jeszcze na chwilkę do tematu Long Neck'ów, na targu można również znaleźć ciekawe souveniry w postaci figurek z dyndającymi szyjami...


Ja cały czas natomiast zachodzę w głowę, gdzie podziały się te wszystkie prażone robale, które jedliśmy i widzieliśmy tu wielokrotnie 11 lat temu... NIE MA! W całej północnej Tajlandii natknęliśmy się może na jedno stoisko z niewielkim wyborem robaczków.